Nie była to zdrada z premedytacją. Po prostu pewnego dnia zrozumiałem, że fotografia – ta, której uczyłem się i którą podziwiałem, przestała mi wystarczać.
Nie chciałem już zapisywać rzeczywistości. Chciałem ją tworzyć na nowo. I wtedy po raz pierwszy naprawdę poczułem się wolny.
Od Smieny do świadomości
Mój pierwszy aparat, Smiena, był prezentem komunijnym. Fotografowałem tak jak wszyscy: rodzina, wycieczki, pejzaże. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Prawdę mówiąc to był tylko przelotny romans.
Później, w pracy w agencji reklamowej, patrzyłem na zawodowych fotografów z respektem i dystansem. Miałem wrażenie, że to zamknięty świat, sprzęt za fortunę, techniczna wiedza, perfekcja. A to nie było moje.
Dopiero era cyfrowa coś we mnie poruszyła. Kiedy obraz przestał być „materią”, a stał się światłem zapisanym w pikselach, zrozumiałem, że oto otworzyły się drzwi. Nie do zawodu, ale do sposobu patrzenia.
Cyfrowa wolność i nowa pokusa
Fotografia cyfrowa dała mi coś, czego wcześniej nie miałem – natychmiastowy dialog z obrazem. Nie musiałem już czekać na odbitki, ciemnię, chemię. Każde zdjęcie mogło być początkiem czegoś nowego.
Spotkania z mistrzami – Tomaszewskim, Szurkowskim, Niedenthalem, Porembą, były jak lekcje pokory i odwagi. Zrozumiałem, że fotografia to nie aparat, tylko umiejętność widzenia. Ale jednocześnie coraz częściej czułem, że to, co widzę, nie wystarcza.
Że obraz, który zapisuję, to dopiero pierwsza warstwa.
Zdrada z potrzeby – czyli narodziny obrazu
Nie była to zdrada z ego. Raczej z głodu. Zacząłem łączyć kadry, zestawiać je, nakładać.
Jedno zdjęcie przestało wystarczać, bo rzeczywistość jest zawsze złożona.
Z czasem zobaczyłem, że z tych połączeń rodzi się coś nowego – coś, co nie jest już fotografią, ale też nie grafiką komputerową. Trzeci język.
Niektórzy fotografowie uznali, że przekroczyłem granicę. I mieli rację, przekroczyłem.
Bo granice przestały mnie interesować.
Odejście od kadru, ku obrazowi
W pewnym momencie przestałem myśleć o zdjęciu jako o „uchwyceniu chwili”.
Zacząłem traktować fotografię jak materiał – jak farbę, fakturę, dźwięk. To z niej budowałem swoje kompozycje. Nie używam gotowych efektów, filtrów, algorytmów.
Nie interesuje mnie perfekcja, interesuje mnie emocjonalny rezonans.
Kiedy warstwy zaczynają ze sobą współbrzmieć, wiem, że obraz jest gotowy. Nie wtedy, gdy wygląda dobrze, ale wtedy – gdy uśmiecham się na jego widok.
Czy fotograf, który zdradził fotografię, przestaje być fotografem?
To pytanie słyszę często. I chyba właśnie ono najlepiej oddaje absurd myślenia o sztuce w kategoriach czysto technicznych.  Nie jestem już fotografem, w klasycznym sensie.
Ale przecież nie jestem też malarzem. Jestem kimś, kto buduje obrazy z fotografii, łącząc rzeczywistość z intuicją, a dokument z emocją.
Dla jednych to hybryda. Dla mnie – organiczna ewolucja patrzenia.
Bo zdrada, o której mówię, nie jest odrzuceniem. Jest przejściem, z rejestracji na kreację.
Oryginał bez pędzla
Paradoksalnie, moje prace – choć powstają z pikseli – mają więcej wspólnego z malarstwem niż z fotografią. Każda jest unikalnym oryginałem, choć nie powstała na płótnie.
Nie reprodukuję świata – konstruuję go od nowa. I to, że moim „płótnem” jest ekran, a nie deska czy płótno, nie czyni tych obrazów mniej prawdziwymi.
Tak jak malarz nie tłumaczy się z pędzla, ja nie tłumaczę się z Photoshopa. To tylko narzędzie. Oryginał powstaje w głowie, w oku, w emocji. To tam zaczyna się obraz.
Zdrada, która okazała się wiernością
Zdradziłem fotografię, ale tylko po to, by pozostać wierny patrzeniu. Nie potrzebuję już dokumentu, by opowiadać prawdę. Wystarczy mi obraz – złożony, przetworzony, wielowarstwowy. Czasem, żeby coś naprawdę zobaczyć, trzeba pozwolić, żeby rzeczywistość się rozpadła.
Dziś nie czuję się „fotografem, który odszedł”. Czuję się artystą, który odnalazł swoje medium. Medium, które pozwala mu łączyć precyzję fotografii z malarską intuicją, logikę z emocją.
Nie żałuję tej zdrady. Bo dzięki niej mogę wreszcie tworzyć obrazy, które mnie samego poruszają.









