Giclée, inkografia, Digigraphie®… Trzy słowa, które brzmią trochę jak nazwy egzotycznych deserów, a w świecie sztuki oznaczają coś całkiem poważnego – czyli druk artystyczny w najwyższej jakości.
Tyle że – jak to często bywa – diabeł tkwi w szczegółach.
Giclée – czyli eleganckie odbicie
Termin Giclée (czyt. „żikle”) powstał we Francji w latach 90. i oznacza tyle, co „rozpylenie”. Chodzi o pigmentowy druk atramentowy, który pozwala uzyskać kolory i przejścia tonalne z taką subtelnością, że oko malarza się nie obrazi. Zazwyczaj Giclée to kopie istniejących prac: obrazów, grafik, rysunków. Ktoś namalował oryginał, a technologia pozwala go powielić w ograniczonym nakładzie – 10, 20, może 30 egzemplarzy. Wszystko na szlachetnym papierze, z podpisem autora i certyfikatem.
Inkografia – czyli kuzynka Giclée
Inkografia to właściwie to samo, tylko słowo brzmi bardziej swojsko. Oznacza dokładnie ten sam rodzaj wydruku – pigmentowego, trwałego, kolekcjonerskiego. W Polsce często używa się tego określenia zamiennie.
Digigraphie® – czyli francuska pieczęć jakości
A Digigraphie® by Epson to już nie tylko technika, ale certyfikowany standard. To jak apelacja w winie – nie każdy może tak oznaczyć swój druk. Musi być wykonany na certyfikowanym sprzęcie Epsona, na papierach archiwalnych Canson, Hahnemühle lub Epson, przy użyciu pigmentów, które przetrwają dłużej niż niejeden związek.
I właśnie w tym standardzie powstają moje prace. Więc można powiedzieć, że robię Giclée.
Tylko że… nie do końca.
Bo moje Giclée nie ma oryginału
Zazwyczaj wygląda to tak: malarz maluje obraz, potem go skanuje i drukuje – oto limitowana edycja Giclée. A ja robię inaczej: oryginał powstaje dopiero w komputerze.
Nie ma płótna, które można dotknąć pędzlem. Jest proces: setki warstw zdjęć, przesunięcia, przenikania, intuicyjne decyzje, aż nagle pojawia się coś, co wygląda jak pejzaż, abstrakcja, malarstwo.
Tyle że nie zostało „namalowane” – tylko złożone z rzeczywistości.
Czy to gorsze? Nie. Czy to inne? Na pewno.
Bo w moich pracach nie ma „kopii oryginału”.
One są oryginałem – pierwszym i ostatnim. Każdy egzemplarz jest odbitką w limitowanej edycji, ale sam obraz nie ma pierwowzoru, z którego został „ściągnięty”. To trochę jakby ktoś namalował świat, który nie istniał – a jednak wygląda znajomo.
Więc czym właściwie się zajmuję?
Prawdę mówiąc, nie wiem, jak to nazwać. Nie jestem malarzem, nie jestem już też klasycznym fotografem.
Może jestem tym, który zdradził fotografię – ale wciąż ją kocha. Bo aparat to nadal mój pędzel, a komputer to moja paleta.
A druk w standardzie Digigraphie® by Epson to moja gwarancja, że to, co powstaje, przetrwa.
Czasem ktoś mnie pyta: „A gdzie jest oryginał?” Odpowiadam wtedy z uśmiechem:
„W głowie. A potem – w pliku.”
Bo sztuka nie zawsze musi zaczynać się od płótna. Czasem zaczyna się od spojrzenia. I od odwagi, by zobaczyć coś, czego jeszcze nie ma.









